W październiku ukazał się nowy tomik wierszy Ireny Duchowskiej.
Dariusz Łukaszewski napisał: Wiersze o utracie wszystkiego
Irena i Słowo. Słowo oraz Irena. Zadziwiająca, wzruszająca wierność. Niecodzienna bliskość. Na podobieństwo starej, rzymskiej, ślubnej formuły: „Gdzie Ty, Kaju, tam ja, Kajusz. Gdzie Ty, Kajuszu, tam ja, Kaja”. Każdy wiersz staje się przypowieścią. Powraca Poetka do siedliska, którego nie ma. Rozpoznaje topografię, która jest nieobecna. Szuka dawnego Wilna, ale Miłe Miasto, ma już odrębną twarz, inaczej mówi, inaczej pyta, inaczej odpowiada.
Los poetów jest przesądzony. Pozostaną wierni, ale jest to wierność bolesna, to wierność przegranej, wierność wszystkim niespełnieniom, które wywracają nasze noce, skracają oddech, nie pozwolą nigdy odzyskać równowagi. Tak, to prawda, Słomianka, podobnie jak Lwów, podobnie jak Mosztarki, jest wszędzie. Wszędzie, czyli nigdzie. Pozostaje już tylko porozmawiać ze zmarłymi, zachwycić się przydomowymi akacjami, wiejską drogą, zaspami śniegu, złotożółtą żywicą. To jednak niebezpieczna gra. Nie ma wczoraj. Nie ma przedwczoraj. Nigdy nie powrócą te umowne kategorie. Nawet teraźniejszość staje się, tak prędko, przeszłością, wiedzie do ciszy, ostatecznego zamilknięcia. Irena Duchowska wędruje wyboistą drogą. Bywała odtrącona. Wypędzona. Emigrowała. Milczała. Lizała rany. Traciła dom. Traciła ojczyznę. Bliższych i dalszych. Traciła Miasto. Siebie. Wszystko. To dramat egzystencjalny, ale tylko tak powstaje źródło. Konieczne przecież dla zaistnienia poetów, choć zupełnie zbędne dla większości z nas, którzy wybierają kariery, gonią pieniądze, uznanie, sławę, zaszczyty. Może dlatego poeci ciągle wątpią. Może dlatego, ci mniej łatwopalni, nie mają żadnych dylematów, nie bywają na zakrętach, śmieją się światu prosto w nos. Paraliżująca dysproporcja losów, postaw, zasad.
Ważna jest w tym wierszach pamięć. Tworzy światy równoległe. Chyba nie jest iluzją. Nie jest też uzurpacją. Chyba nie przynależy do pustych sztuczek. Nie jest też lekiem na to całe zło. Nie odtworzy światów pokruszonych. Nie podejmie dzieciństwa z magicznego kapelusza. Jedynie pozwoli je odzyskać, odzyskać na chwilę, na mgnienie. Na skromny ułamek czasu. Pewnie dlatego Słomianka stała się kolejnym, najmniejszym centrum świata. Z nieposkromionym bogactwem zapachów, kolorów, kształtów, nawoływań, cieni, odcieni, topograficznych detali, także przepowiedni, niedobrych przeczuć, trwożliwej niepewności.
Te wiersze są jednak o przemijaniu, rozpadzie, śmierci. Irena przystanęła po długiej wędrówce. Tak mocno żyła dla innych, a teraz pozostało pewnie niewiele. Ileż tutaj dramatów. Diabelskich ingerencji. Zapadają się wielobarwne rabaty. Zła sąsiadka zamordowała dorodne drzewo. Zapodziały się ule i chmielowe szyszki. Wszędzie entropia. Robi się pusto. Ta pustka ogromnieje. Mądra poetka chyba już się nie broni. Raczej godzi się na podrzędną rolę kronikarki, tej herbertowskiej, skrzętnie notującej kolejne zdarzenia, mikropęknięcia, mikrozdrady, mikroucieczki. Dużo to, czy mało? Nie wiem, sam już nie wiem, może dlatego tak szczerze i lojalnie podziwiam Irenę Duchowską.
Wiedzieć o nadchodzącej zapaści i stać na posterunku. Znać swąd siarki i układać wiersze. Pamiętać o namiętnościach i zawierać czułe związki z materią kruchą, która, po herbertowsku, niczego już nie pilnuje, poza wiotkimi liniami. Bywać w przedwojennych ogrodach i brnąć poprzez zglajszachtowaną nowoczesność. To jednak definitywne przesunięcia. Przesunięte epoki. Przesunięty czas. Przesunięte możliwości i kapitulacje. Los porozrzucał puzzle, zagubiły się fragmenty, bezradna, ale uparta, poetka, próbuje rekonstruować archaiczne przestrzenie. Czasami te wiersze prowadzą do zaświatów, w jeszcze jedną, może ostatnią, podróż, podczas której nie można niczego dotknąć, z nikim zamienić słowa, nijak przystanąć, jedynie przepłynąć w onirycznej niepewności, w jednoosobowej defiladzie.
Zdarzają się Irenie Duchowskiej wiersze lapidarne. Lubię tę zdyscyplinowaną schludność. Zdarzają się inne, gubiące umiar, mnożące szczegóły i epizody. One również zapadną w naszą wyobraźnię. Ukażą nieco więcej. Mocniej rozchylają pamięć i tęsknoty. Ale nie szukajmy jakiejkolwiek podpowiedzi w szczegółowej morfologii. Nie liczmy sylab w poszczególnych wierszach. Nie oceniajmy rymów. Naszą powinnością jest usłyszeć. Po to są wiersze Ireny Duchowskiej. Pobyć na krawędzi życia i śmierci. Już nigdy nie wrócić na tę pierwszą, oczywistą stronę. Przesuwać się intymnie, może nie heroicznie, ale z godnością, w przestudzone przeciwświaty. Pozostać poetką metafizyczną, której pisane bojaźń, drżenie, noce puste, czasami sakralne światło, refleks spod podszewki świata. Nic nas nie uchroni przed rozpaczą. Nie po to zresztą stworzyliśmy poezję. Wierność słowu ma swoją wysoką, bolesną cenę. Tą ceną jest samowiedza, ostra, bezkompromisowa świadomość, czyli cierpliwe oczekiwanie na utratę wszystkiego, po której to utracie, nadejdą kolejne pory roku i pory dnia, tak bardzo powabne dla żyjących, zupełnie zaś obojętne dla trwale nieobecnych.