Jest ciągle zaaferowana, snuje plany i układa rozkłady imprez, jest ciągle w drodze – tej rzeczywistej i w przenośni: Kiejdany, Wilno, Polska… Ciągle ma coś do załatwienia… Taką Irenę Duchowską – prezesa Oddziału „Lauda” Związku Polaków na Litwie – zna większość ludzi, z którymi na chwilę los ją sprowadza. Ale jest też inna Irena – poetka, wrażliwa natura, którą życie nauczyło jeszcze w dzieciństwie być inną i tego się nie bać, ani wstydzić.
Los tak się jej ułożył, że rodzinne przedmieścia Wilna przyszło jej zamienić na Żmudź, Laudę. A ta tylko w Sienkiewiczowskim „Potopie” jest sielskim zaściankiem. To „przesiedlenie” dało jej podwójne doświadczenie: wie jak trudno jest bez korzeni, ale też jest przekonana, że człowiek – jeśli chce – korzenie zawsze zapuścić może, a jeszcze nie tylko sam w miarę twardo wrosnąć w grunt, ale też drugim dać oparcie. Sama mówi, że wcale siebie o tyle energii i siły nie podejrzewała. Ale taką już ma naturę, że trudności, przeciwności losu, czy też ludzka zwykła zazdrość – tylko na chwilę mogą podciąć jej skrzydła, bo już zaraz ze zdwojonym uporem i siłą potrafi przysłowiowe góry przewracać. O tej sile i wytrwałości, ale też o poezji, ciekawości świata i ludzi z Ireną z okazji jej „piątkowego” jubileuszu rozmawiamy. Jej rodzinne strony znajdują się tuż pod Wilnem, na trakcie mińskim, we wsi Słomianka. Irena z domu Naumowiczówna była najmłodszym dzieckiem w rodzinie: od kilkorga rodzeństwa dzielił ją – niebagatela – kilkunastoletni odcinek lat. Była późnym dzieckiem niemłodych już rodziców. Ojciec miał za sobą niewolę niemiecką (Stefan Naumowicz wyruszył w 1939 roku na front jako żołnierz polski, a wrócił już do całkiem innej rzeczywistości). Mama – Emilia Naumowicz (z domu Zienkiewiczówna) była bardzo dzielną i władczą kobietą. Jeszcze przed wojną ukończyła szkołę rolniczą w Antowilu i została agronomem, nie tylko z zawodu, ale też z zamiłowania. A prawdziwą pasją jej były kwiaty, których wokół ich domu rodzinnego było całe morze – najprzeróżniejszych – to nimi upiększało się ołtarze najbliższych kościołów. Kwiaty i dziś są obecne w życiu Ireny – wspomnienie mamy i dzieciństwa – trudnego, a tak pięknego. Mama swój charakter – władczy, stanowczy i zasadniczy ukształtowała w ciągu lat, kiedy to pod nieobecność ojca, w trudnych latach wojny musiała dać radę z czworgiem dzieci w domu, który stał nieopodal – jak się to wtedy mówiło – gościńca, i do którego kolejno przychodzili Niemcy, partyzanci polscy, partyzanci rosyjscy, policja litewska i z każdym trzeba było umieć się dogadać, by siebie i dzieci uchronić. Irena nie tylko kochała i słuchała mamę, ale też czuła przed nią wielki respekt. Mama, przy całej swej umiejętności współżycia z ludźmi (a jak dziś wspomina nie tylko po porady z dziedziny agronomii do niej ludzie przychodzili, ale też w sprawach życiowych się radzić jako wykształconej kobiety), miała twarde zasady i ich się nieugięcie trzymała. Do takich zasad należał stosunek do religii i przestrzegania zasad wiary. Kiedy Irena dorastała, na Wileńszczyźnie na całego budowano „nowy ustrój”: lata pięćdziesiąte zmusiły praktycznie wszystkich zamożnych gospodarzy (do takich należeli też rodzice Ireny posiadający nieco ponad 40 ha ziemi) do wstąpienia do kołchozu, propagowano ateizm, śledzono młodzież uczniowską, czy nie chodzi do kościoła. A w ich rodzinie był ksiądz – Jan Naumowicz, który został zamordowany w rejonie święciańskim podczas wojny. Wiara, jej zasady były w rodzinie Naumowiczów święcie przestrzegane, nawet wtedy, kiedy mogły zaszkodzić karierze. Pomimo że mama uległa i wstąpili rodzice do kołchozu, to w sprawach wiary była raczej nieugięta: swojej najmłodszej córce nie pozwoliła nosić gwiazdki październiątka, ani też wstąpić do pionierów. To właśnie wtedy Irena nauczyła się być inną, prawda, jeszcze nie zawsze potrafiła z tym sobie poradzić. Nie było łatwo dziesięcioletniej dziewczynce jako jedynej w klasie nie należeć do organizacji. Na szczęście zarówno w początkowej szkole w Borejkowszczyźnie, jak i później w Rukojniach miała wspaniałych nauczycieli. Jej pierwsza nauczycielka Anna Sobolewska nie robiła z tego problemu. Tak samo jak i dyrektor z Rukojń Wacław Jasiński – wspaniały człowiek, wyjątkowy fizyk, dzięki któremu zafascynowała się przedmiotem na całe życie. Dyrektor Jasiński wołał ją do swego gabinetu zawsze przed przyjazdem „komisji” i mówił spokojnie, by napisała usprawiedliwienie dlaczego nie jest pionierką. Miała już w tym wprawę i używała gotowych formułek, że jest wierzącą i jeszcze nie dojrzała do członkostwa w organizacji. Prawda, niekiedy powstawały problemy z nadgorliwymi nauczycielami: lituanistka, sekretarz organizacji partyjnej szkoły, wymogła na niej obietnicę, że w „podzięce, iż nie wystawi jej niedostatecznej oceny za nienauczony wiersz (przed lekcją Irena uprzedziła nauczycielkę, że nie nauczyła się wiersza, bo mamie pogorszyło się zdrowie i musiała poświęcić jej wieczór i noc) Irena obieca, że nie będzie chodziła do kościoła. Irenka upewniła się, czy chodzi o chodzenie do kościoła w Rukojniach, a gdy nauczycielka przytaknęła, to obiecała, że w Rukojniach do kościoła nie będzie chodziła. W myślach dodała, że będzie jeździła do Wilna. Mama była oburzona, bo nie uznawała w takiej sprawie jak wiara kompromisów. Ale Irenka pierwszy raz w życiu nie usłuchała mamy, tłumaczyła, że obiecała nauczycielce, która miała z jej powodu przykrości, bo przy kościele pilnowała, które dzieci chodzą do kościoła. Słowa dotrzymała, co niedziela kupowała dwukrotnie droższy bilet, by dojechać do kościoła w Wilnie… Stosunki w szkole kardynalnie się zmieniły wraz z odejściem dyrektora Jasińskiego. Nowy kierownik szkoły postanowił rozwiązać problem z nieideową prymuską – Irena należała do najlepszych uczniów zarówno z humanistycznych jak i ścisłych przedmiotów. Po radzie pedagogicznej w końcu pierwszego trymestru (była w klasie IX) nadszedł dla niej „straszny” dzień. W ciągu sześciu lekcji każdy z nauczycieli pastwił się nad celującą uczennicą na swój sposób. Jedni nauczyciele zaniżali w sposób cyniczny stopnie, inni dokuczali epitetami, aluzjami… Sześć lekcji terroru mogły załamać dorosłego człowieka, a cóż dopiero kilkunastoletnią dziewczynkę. Gdy przybiegła po katuszach do domu, rzuciła teczkę i oświadczyła, że do szkoły ona już nie pójdzie. Z jej wyglądu i tonu głosu mama zrozumiała, że postanowienia swego córka dotrzyma. W rodzinie odbyła się narada, na której postanowiono zwrócić się do dyrektora szkoły w Miednikach, znajomego krewnych, by przyjął dziewczynkę do swojej szkoły. Poznawszy jej „problem” dyrektor Tomaszewicz zgodził się przyjąć „problematyczną” uczennicę. Tam spotkała znów wspaniałych ludzi, którzy obok nauczycielek Zofii Iwatowicz, Wandy Jankowskiej zajęli w jej sercu miejsce na całe życie. W osobie dyrektora Czesława Tomaszewicza oraz nauczyciela historii nieodżałowanego Aleksandra Olenkowicza, miała przykład prawdziwych pedagogów. Nie tylko wykładane przedmioty, poszczególne lekcje, ale rozmowy, rady pamiętała i pamięta do dziś. Kiedy po złożeniu matury pytała pana Olenkowicza, na jaki kierunek ma się zdecydować: humanistyczny czy też ścisły, to wbrew umiłowaniu swego przedmiotu, poradził jej wybrać nauki ścisłe – o wiele mniej zależne od koniunktury politycznej i dające pewniejszy kawałek chleba. Nauczyciel jak gdyby przeczuł, że dane jej będzie opuścić Wileńszczyznę… Kiedyśmy rozmawiały, Irena Duchowska miała obiekcje, czy o tych przeżyciach młodej dziewczyny należy dziś wspominać. Starałam się jednak ją przekonać, że należy o tym pisać, ponieważ warto dzisiejszym młodym ludziom pokazać, że przekonaniom, wierności nie tylko nie można się sprzeniewierzać, ale w imię ich często trzeba się czegoś wyrzec. I jest tak, że człowiek tracąc jednocześnie też zyskuje, bo wierność przekonaniom, ideałom pomaga nam stawić czoła przeciwnościom losu. Świeżo upieczona absolwentka została studentką kierunku fizyki i matematyki w ówczesnym Instytucie Pedagogicznym, podjęła studia w polskiej grupie. Myśląc o zawodzie doskonale sobie zdawała sprawę jakim chce być nauczycielem i czego nigdy nie uczyni wobec swoich uczniów. I w ciągu ponad trzech dziesięcioleci pracy w charakterze nauczycielki starała się być wierna tamtym postanowieniom. Jeszcze będąc na trzecim roku studiów założyła rodzinę i kiedy w 1977 roku otrzymała dyplom i przydział miejsca pracy, zrezygnowała z posady fizyka w ówczesnej szkole średniej nr 11 (dziś Gimnazjum im. A. Mickiewicza), w której odbywała praktykę pedagogiczną i dobrze się czuła w zespole. Przyczyną tego była chęć towarzyszenia mężowi, który mając za sobą studia rolnicze postanowił poświęcić się karierze naukowej. Właśnie w miasteczku Akademia koło Datnowa, gdzie mieścił się Naukowo-Badawczy Instytut Rolnictwa znalazła swój dom młoda rodzina Duchowskich. Irena podjęła pracę w miejscowej szkole średniej jako nauczyciel fizyki. Tej szkole oddała 32 lata swego życia. Praca w zawodzie dawała jej wiele satysfakcji. W ich szkole uczyły się w zasadzie dzieci pracowników Instytutu, dzieci z inteligenckich rodzin, mające silną motywację do nauki. Więc, jak przyznaje, pracować miała z kim, a chęci do twórczej pracy nie brakło. Jej uczniowie często zostawali laureatami nie tylko rejonowych, ale też republikańskich olimpiad. Takim laureatem był również jej starszy syn Paweł. Może się to wydać dziwne, ale liderstwo szkoły w Akademii nie było mile widziane w rejonie, kierownictwo wydziału oświaty uważało bowiem, że to szkoła w Kiejdanach musiała być tą „najlepszą”. Irena przypomina, jak to w prasie rejonowej wymieniając nazwiska zwycięzców olimpiad pomijano ją – nauczycielkę. Ale jej nie o to chodziło, miała swoją satysfakcję, a uczniowie ją lubili. Koledzy czasami zazdrościli jej tego zbratania z uczniami: spędzała z nimi również przerwy rezygnując z herbatek i ploteczek w pokoju nauczycielskim. To do niej przychodzili uczniowie z gitarami, by zrobić program świątecznym, ze swoimi radościami i problemami – też. Dzięki doświadczeniu z własnych szkolnych lat, umiała nawiązać kontakt z uczniami, po prostu chciała go mieć. Czuła się dobrze w roli nauczyciela. Niestety, jej życie małżeńskie nie szło drogą usłaną różami. Mąż, dla którego porzuciła rodzinne strony i udała się do małego miasteczka na Żmudzi, do obcego środowiska, skazując swe dzieci na wyłącznie litewskie środowisko, odszedł, bo nie chciała się godzić na żadne „przymykanie” oczu na jego „osobiste życie”. Dziś, przyznaje, mądrzejsza o doświadczenie życiowe, może próbowałaby szukać „kompromisowych” rozwiązań, czegoś nie zauważać. Ale wtedy nie potrafiła. Dla niej zdrada zawsze była zdradą, a wierność nie dopuszczała żadnych „ale”… Została z trójką dzieci: Pawłem, Aliną i Kazimierzem. Do stron rodzinnych nie próbowała wrócić, bowiem w tym małym osiedlu na Laudzie miała i pracę, i mieszkanie. Podjęła się próby być dla swoich dzieci i matką, i ojcem: grała z nimi w szachy i jeździła na nartach, hodowała kwiaty i odkrywała talenty swoich latorośli. Uczyła się roli kobiety samotnej, która w pracy, trosce o dzieci, zdarzających się chwilach twórczości (pisała wiersze „do szuflady”, pierwszy swój wiersz pt. „Zima” napisała mając 9 lat jako uczennica szkoły początkowej w syrokomlowskiej Borejkowszczyźnie) znajduje sens życia. Jej dodatkową troską było wychowanie dzieci na Polaków. Więc kiedy wracały ze szkoły czy przedszkola mówiła do nich wyłącznie po polsku. A one prosiły ją czasami, by „publicznie”, w otoczeniu innych dzieci mówiła do nich po litewsku, bo nie chciały być „inne”, tego musiała ich też nauczyć. Irena sama również często na ulicy, wśród obcych ludzi łapała na sobie pytające czy wręcz wrogie spojrzenia, czasami replikę słyszała na temat jej obcowania z dziećmi w języku polskim. Ale ona już umiała być inną i z tym żyć. Dzieci nie tylko mówiły po polsku, ale też dzięki wytrwałości mamy nauczyły się czytać i pisać – w domu była dla nich panią od polskiego. Dziś każde z nich doskonale zna język, kulturę i literaturę swego narodu, najstarszy syn skończywszy na wzorowo szkołę średnią dostał się na studia do prestiżowej uczelni w Poznaniu. To ona, matka, nauczyła ich być Polakami. Uważała to za swój obowiązek. Uczynią z tym to, co będą uważały za słuszne. Ona nauczyła ich być innymi i (tak jak ona przed laty) się nie bać. Ta walka o dzieci zaczęła się od ich narodzenia. Prawie rok „walczyła” o zapis imienia młodszego syna w polskim brzmieniu. Wreszcie dostała świadectwo urodzenia z wpisaną wersją imienia „Kazimież”. To, zdawałoby się drobne zwycięstwo, znaczyło dla niej wiele i służyło dzieciom jako przykład, że o swoje racje trzeba walczyć. Oczywiście, nie wie jak dalej potoczą się ich losy, ale mają pewny start w dorosłe życie: Paweł jest magistrem bankowości, Alinka magistrem finansów, Kazik – zrobił magisterkę z fizyki… Już wyfrunęli z matczynego gniazda, próbowali szczęścia nawet za oceanem. Ciągle Irena przekonywała, by wracali do kraju. Wracali… Teraz już nie jest taka pewna, że gdy zechcą po raz kolejny spróbować szczęścia na obczyźnie, będzie stanowczo nalegała na powroty. Przecież wie, że zakorzenić się można i „owocować” nawet bardzo daleko od domu… W środowisku nauczycielskim, swojej szkole czuła się dobrze dzięki temu, że kierował nią uczciwy człowiek, dla którego nie przeszkadzała jej „inność”. I dopóki dyrektorem był pan Romualdas Lengvinas pracowało jej się doskonale. Ze swoimi uczniami mogła sobie nawet pozwolić (po maturze) pojechać do doskonale znanego śp. ojca Stanisława, który wówczas był w Podbrzeżu (Paberże), a jakiś czas też w Datnowie. Znajomość z tym wspaniałym kapłanem – zakonnikiem franciszkaninem zaowocowała przyjaźnią. Na swej drodze spotykała i spotyka wielu księży, ale tak wiernego zasadom wiary, człowieka ogromnej wiedzy i prostoty, miłości do ludzi nigdy nie spotkała. O. Stanisław swoim przykładem życia ascety, życia dla ludzi, kiedy każdy w jego skromnym domu znaleźć mógł strawę nie tylko materialną, ale też duchową, uczył widzieć życie w innym wymiarze i dodawał sił każdemu, kto zawitał w jego skromne progi. Kiedy potrzebowała wsparcia, kiedy trudności przerastały jej kobiece siły, przyjeżdżała do o. Stanisława. Rozmowa z nim, niekiedy spowiedź, dawały ukojenie, bo on potrafił wysłuchać i zrozumieć człowieka nawet wtedy, kiedy słów brakło. Ta wizyta z uczniami u o. Stanisława (uzgodniła ją z rodzicami) była dla młodych ludzi wychowywanych w ateistycznym społeczeństwie (były to lata 80.) ważnym odkryciem prawdziwego oblicza człowieka wierzącego. O. Stanisław nigdy nie zamykał swego domku. Leżało tam jedzenie, pieniądze i wszystko stało otworem. Zawsze powtarzał, że ufa ludziom i to demonstrował w ciągu całego życia. Niekiedy się zawodził, ale uważał, że woli się zawieść na pojedynczych osobach, niż nie ufać wszystkim. Jedną z najjaskrawszych kart jej życiorysu jest założenie na Laudzie Oddziału Związku Polaków na Litwie. Doskonale pamięta, jak to z inspiracji pana Janusza Mojkowskiego, który przyjechał w te okolice w poszukiwaniu człowieka, z którym los go zetknął w czasie wojny i wobec którego czuł dług wdzięczności zaczęła myśleć o powołaniu polskiej organizacji. Do tego czasu już „prywatnie” uczyła dzieci znajomych polskiego. Nie wszystkim to się podobało, ale ona była przyzwyczajona robić swoje. Zebranie założycielskie odbyło się na jesieni 1994 r. w Instytucie Rolnictwa, w osiedlu Akademia. Uczestniczyli w nim dyrektor Instytutu Antanas Budvytis oraz dyrektor szkoły Romualdas Lengvinas. Powstali jako koło ZPL Oddziału Kowieńskiego. A usamodzielnili się w roku 1996 zakładając Oddział ZPL „Lauda”, a zaraz potem – Stowarzyszenie Polaków Kiejdan. Nie były to łatwe dla organizacji lata, sławetny lider z zajmowanych pozycji odchodził burzliwie i potrafił się mścić na krnąbrnych „kolegach”. Dziś w Oddziale i Stowarzyszeniu jest około stu osób, rozproszonych na Żmudzi, Laudzie, zachowujących swój język ojczysty często nawet nie w rodzinie, a tylko w swej pamięci i sercu. Jako że nigdy tu polskich szkół nie było, język powojennego pokolenia stopniowo umierał i tylko w poszczególnych rodzinach przetrwał. Dzięki szkółce języka polskiego, która została założona tu w 1994 roku, mowa babć i dziadków znów znalazła drogę do wnuków. O dawnych kulturowych tradycjach tych okolic przypomina też założony w 1998 roku zespół „Issa”, który, niestety, ma co pewien czas problemy ze znalezieniem kierownika. W wielu środowiskach nie jest mile widziane, że ktoś promuje polskie pieśni. Istnieją dziś koła oddziału w Poniewieżu, Szawlach, Oniksztach, Kiejdanach i… młodzieżowe koło w Wilnie – wynik wyjazdu Laudańczyków na studia, zmiany miejsca zamieszkania. Nie mogłyby one istnieć bez takich ludzi jak Irena Romanowska, Anna i Wiktor Zarzeccy, Jadwiga Kisieliene, Iwona Kałmyk, Regina Gutauskiene, Danuta Kriščiuniene, Nijole Borisenko, Alicja Vilkieliene, Leonia Tijunieliene, Aleksander Gutauskas, Waleria Vansevičiene, Teresa Jaskuviene, Janina Vintiene, Helena Komorackiene, Helena Kimantiene, Helena Balčaitiene, Maria Adomaitiene… Stara się wymienić jak najwięcej nazwisk, by ludzie nie poczuli się zapomnieni, bo bez nich, mówi z przekonaniem, nie mogłaby rozwinąć działalności na taką skalę, jaka jej się tu, na Laudzie widzi. Skrzyknięcie Polaków, ludzi czujących potrzebę obcowania z polską kulturą, językiem, propagowanie tejże kultury, tradycji, mowy – oto ich zadanie. Temu pięknie służą organizowane od lat Festyny Kultury Polskiej „Znad Issy”. Tego roku odbył się już ósmy Festiwal. Każdy z nich – to święto polskości na tych terenach. Swym poziomem, różnorodnością programu, duchem górują nad miejskimi świętami. (Cóż, nie zawsze się to władzom podoba, ale Irenę to tylko dopinguje do nowych wyzwań). A dla nich – Laudańczyków – już sam przemarsz ulicami Kiejdan z powiewającymi biało-czerwonymi sztandarami jest bardzo ważnym wydarzeniem. Ile zaproszeń i e-mailów musi wysłać i na ile odpowiedzieć – wie tylko ona. I jeszcze dzieci, które nauczyła sobie pomagać i teraz są jej niezastąpionymi pomocnikami w sprawach organizacyjnych i reklamowych. Przez wiele lat siedziba Oddziału mieściła się w jej mieszkaniu. Od roku zaś Laudańczycy mają własne locum. Jednak niczego by nie dokonała, gdyby nie wspaniali ludzie – przyjaciele z Macierzy, którzy byli z jej Laudańczykami „od początku”: prof. Sławomir Kalembka, Helena Orzechowska, Ryszard Mackiewicz i Andrzej Tyszka, Zofia Rycharska i Wacław Turek, Jagoda Skowron i Mirosław Reczko, Stanisław Pankiewicz i Józef Gajewski, Włodzimierz Marczewski i Czesław Jakubowicz oraz wielu, wielu innych życzliwych ludzi, z którymi pomimo odległości liczonych na setki kilometrów łączą więzy przyjaźni. Często myśli, że gdyby nie ci życzliwi ludzie z jednej strony, i ta wyraźna zazdrość z drugiej, to by nie potrafiła pracować na takich obrotach. Należy do tych ludzi, których trudności hartują i dopingują do większego wysiłku. A kiedy ma dość rozmów telefonicznych, kilometrów dróg, komputera, pozostaje jej poezja. Od czasu kiedy wydoroślały dzieci, ma więcej czasu, by wsłuchiwać się w swoje myśli, uczucia, otaczający świat i grę słów. Ma na swym poetyckim koncie trzy zbiorki: „Głos z Laudy”, „Mój testament” oraz „Miraże” – w języku polskim i litewskim (tłumaczył je na litewski syn Kazimierz). Lubi wyjazdy na spotkania poetyckie do Polski, doskonale się czuje wśród twórców, może się wyluzować. Jednak tak „leniuchować” niezbyt długo potrafi. Tak już jest, że ciągle ma niedosyt, dręczy ją myśl, że nie wszystko jeszcze zrobiła na co ją stać… Ma tyle planów do zrealizowania, tyle marzeń… Oby się spełniły!
Janina Lisiewicz
Lipiec 29, 2010